Sezon 2009/10

Forum sympatyków KS Ruch Chorzów
Wiadomość
Autor
JoJeJo
Posty: 105
Rejestracja: 2 lut 2010, o 16:02
Lokalizacja: Ruda Śląska
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3376 Post autor: JoJeJo » 9 cze 2010, o 12:42

Wielkoszyński zmarl;/

19ElNino20
Posty: 404
Rejestracja: 21 sie 2008, o 13:25
Lokalizacja: Świony
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3377 Post autor: 19ElNino20 » 9 cze 2010, o 13:22

wielka strata :( ..czesc Jego pamieci..

Strusiekmcze
Posty: 264
Rejestracja: 2 mar 2009, o 15:29
Lokalizacja: Międzyczecze
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3378 Post autor: Strusiekmcze » 9 cze 2010, o 14:05

obojetnie kto jeszcze tego roku z Ruchu odejdzie to najbardziej odczujemy strata Wielkoszyńskiego.. co to teraz bydzie..:(

Awatar użytkownika
ch-R
Posty: 2260
Rejestracja: 7 wrz 2005, o 08:20
Lokalizacja: Chorzów

Re: Sezon 2009/10

#3379 Post autor: ch-R » 9 cze 2010, o 14:11

No to po nos . Wielka szkoda chopa , znoł sie na swoim fachu , był najlepszy w tym kraju.
****************
Mahatma Gandhi

Naj­pierw cię ig­no­rują. Po­tem śmieją się z ciebie. Później z tobą wal­czą. Później wyg­ry­wasz.

heli
Wspiera "Wielki Ruch"
Wspiera "Wielki Ruch"
Posty: 6680
Rejestracja: 26 maja 2005, o 14:00
Lokalizacja: Chorzów
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3380 Post autor: heli » 9 cze 2010, o 17:03

ch-R pisze:No to po nos ...
ja pi***ole rozumia smutny fakt, chopowi szacunek, ale no ja jest już po nos, mosz racja
było po nos .... w ostatnim czasie chyba ze sto razy i jakoś my się ciągle co by nie móić rozwijamy, moze nie tak szybko jakbyśmy chcieli, ale jednak.
Wielkoszyński był wielkim fachowcem, ale też bym nie przesadzał, że to dzięki ino nie mu grali my tak jak grali, bo nadzorował on kilka klubów i jakoś nie zawsze te kluby grały tak samo, już nie mówiąc o tym że w ostatnich latach Wielkoszyński to cały sztab ludzi, a nie ino jedna osobo.

ale oczywiście po nos
Wystarczy by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje. E. Burke

19aRtuR20
Posty: 8387
Rejestracja: 1 mar 2008, o 22:56
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3381 Post autor: 19aRtuR20 » 9 cze 2010, o 17:11

heli pisze:
ch-R pisze:No to po nos ...
ja pi***ole rozumia smutny fakt, chopowi szacunek, ale no ja jest już po nos, mosz racja
było po nos .... w ostatnim czasie chyba ze sto razy i jakoś my się ciągle co by nie móić rozwijamy, moze nie tak szybko jakbyśmy chcieli, ale jednak.
Wielkoszyński był wielkim fachowcem, ale też bym nie przesadzał, że to dzięki ino nie mu grali my tak jak grali, bo nadzorował on kilka klubów i jakoś nie zawsze te kluby grały tak samo, już nie mówiąc o tym że w ostatnich latach Wielkoszyński to cały sztab ludzi, a nie ino jedna osobo.

ale oczywiście po nos
jo mysla, ze komus zostala ta wiedza przelana (przynajmniej czesc), albo sam Fornalik cos mo (jakies notesy itp...) moze juz przygotowol no dr Wielkoszynski przygotowania do rundy jesiennej? oby

wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie...

Awatar użytkownika
wojt
Wspiera "Wielki Ruch"
Wspiera "Wielki Ruch"
Posty: 1810
Rejestracja: 16 sie 2002, o 20:35
Lokalizacja: Piekary Śl.
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3382 Post autor: wojt » 9 cze 2010, o 17:30

Jakie notesy? Przecież Wielkoszyński jest doktorem od wydolnośći na podstawie badań, wieloletnich studiów i doświadczenia opracowywał cykl i dostosowywał je do poszczególnych osób. Myślisz że to mo w hefcie zanotowane i Fornalikowi zostawił go w spadku, a Waldek weźmie przeczyto i bez studiów medycznych będzie kontynuował prace doktora? Wielka strata dla Ruchu to był naprawdę mistrz w swoim fachu.

19aRtuR20
Posty: 8387
Rejestracja: 1 mar 2008, o 22:56
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3383 Post autor: 19aRtuR20 » 9 cze 2010, o 17:47

wojt pisze:Jakie notesy? Przecież Wielkoszyński jest doktorem od wydolnośći na podstawie badań, wieloletnich studiów i doświadczenia opracowywał cykl i dostosowywał je do poszczególnych osób. Myślisz że to mo w hefcie zanotowane i Fornalikowi zostawił go w spadku, a Waldek weźmie przeczyto i bez studiów medycznych będzie kontynuował prace doktora? Wielka strata dla Ruchu to był naprawdę mistrz w swoim fachu.
nie, chodzi mi o przygotowania do sezonu, było kajs w wywiadzie pisane (wywiad z Fornalikiem), ze z powodu wczesnego rozpoczecia rozgrywek (LE) musza dobrze przygotowac zespol i ze bydzie sie konsultowac z dr Wielkoszyńskim

medycyna to nie jest matematyka kaj 2+2 to zawsze 4, rozumia to

Awatar użytkownika
ObeRschlesien
Posty: 2481
Rejestracja: 2 lut 2008, o 12:47
Lokalizacja: Chorzów BatoRy
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3384 Post autor: ObeRschlesien » 9 cze 2010, o 17:48

Ale strata do nos :/ ja pierd.... drugiego takiego jak on nie ma kozdy zespol kaj pracowol osiagnol bardzo dobre wyniki :/
Obrazek

Awatar użytkownika
Ridej1920
Wspiera "Wielki Ruch"
Wspiera "Wielki Ruch"
Posty: 630
Rejestracja: 17 paź 2009, o 12:58
Lokalizacja: Chorzów
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3385 Post autor: Ridej1920 » 9 cze 2010, o 19:09

Marcin Sobczak strzelił bramkę dla Zawiszy Bydgoszcz w meczu z Polonią Słubice(1:1).

Awatar użytkownika
zico1920
Posty: 401
Rejestracja: 4 lip 2006, o 13:22
Lokalizacja: Den Haag/Siemianowice
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3386 Post autor: zico1920 » 9 cze 2010, o 20:00

pora miesiyncy tymu czytołch wywiad ze św. pamiynci dr Wielkoszyńskim i tam godoł m.in. że on mo kilku współpracowników i jedyn z nich jes oddelegowany do Ruch-u do, a on bardzij zajmuje sie pojedynczymi zawodnikami po kontuzjach. Wiadomo, że rynka mistrza to rynka mistrza, ale jego współpracownicy pewnie tyż som przigotowani do roboty.

Elmer
Posty: 10253
Rejestracja: 7 cze 2004, o 10:26
Lokalizacja: Lokal i Zacja
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3387 Post autor: Elmer » 9 cze 2010, o 22:09

tutaj są 3 części wywiadu z doktorem ze stycznia.
http://www.sports.pl/tag/tag.asp?tag=Je ... oszy%F1ski" onclick="window.open(this.href);return false;
wiem, że linków do ścierwa nie nabijamy, ale za dużo tego jest aby kopiować
Pierwszy raz przy Cichej: 10.06.1989 r. Ruch - Olimpia 2:1
Pierwszy wyjazd: 3.10.1992 r. Górnik - Ruch 1:1
Najwyższe zwycięstwo: 7:0 ze Stomilem Olsztyn. Najwyższa porażka: 0:6 z... Pogonią Siedlce.
Sukcesy, które świadomie przeżyłem: 1 mistrzostwo Polski, 1 wicemistrzostwo Polski, 3xbrązowy medal, Puchar Polski (1996), finał Pucharu Intertoto (1998).

Kujav
Wspiera "Wielki Ruch"
Wspiera "Wielki Ruch"
Posty: 832
Rejestracja: 24 cze 2009, o 17:11
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3388 Post autor: Kujav » 9 cze 2010, o 22:56

Doktor Jerzy Wielkoszyński: Wygodnie być w cieniu

Polska mentalność nie pozwala się uczyć. U nas trenuje się tak, jak trenowało się 30-40 lat temu. Wyniki polskiego futbolu mówią zresztą wszystko - mówi znakomity fizjolog, znawca bolączek polskich piłkarzy, współtwórca sukcesów wielu polskich drużyn doktor Jerzy Wielkoszyński.

- Wie pan – mamy konflikt interesów. Dziennikarz to niepewna osoba. Żyje z tego, żeby napisać coś ciekawego, dobrego. I czeka na podpowiedź. A ja z tego nie żyję. Bronię się przed tym.

- Mimo wszystko spróbuję.
- O wielu rzeczach nie mogę mówić. Nie chcę być na tapecie, nie interesuje mnie, co o mnie napiszą. Podobno przyjmuję w Piekarach Śląskich? To głupstwo, ale ja tego nie prostuję. Określenia „szaman”, „znachor” - to mnie w ogóle nie interesuje. Mnie wygodnie być w głębokim cieniu moich wychowanków, trenerów, żeby móc się swobodniej poruszać.

- Rozumiem. To może od początku? Urodził się pan w Łucku, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Wracają wspomnienia?

- Pamiętam takie rzeczy, że aż dziw! W Łucku mieszkałem przecież do 15. roku życia. Na przykład śmierć Piłsudskiego. Miałem wtedy 6 lat. W domu – tragedia, płacz. W Polsce nie było chyba wtedy człowieka, który nie darzyłby marszałka szacunkiem. Nie mówię o politykach. Ale dla przeciętnej rodziny to był symbol – człowiek bliski, niemal dziadek.

- Gdy wybuchła wojna miał pan 9 lat i...
- Miałem iść do czwartej klasy. Byłem zdolnym dzieckiem i zacząłem szkołę od razu od drugiej. Nagle zaczyna dziać się wiele zaskakujących rzeczy. Najpierw przychodzą bolszewicy, następnie Niemcy, a potem wracają bolszewicy. Wybuch wojny niemiecko- radzieckiej w 1941 uratował mnie przed wywózką na Sybir. Za dwa dni byłem wyznaczony do transportu. W posiadłości rodzinnej było olbrzymie podwórze i zacząłem gromadzić psy. Miałem ich 12, w tym „Hitlera” i „Stalina” - jak uciekli ruscy. Ale ruscy wrócili i była trwoga, żeby tylko przy kimś nie krzyknąć do psa „Stalin!”. Po drodze jest getto. Łuck to było miasto żydowskie, choć miało tylko 40 tysięcy mieszkańców - wojewódzkie. Tu Niemcy mordowali Żydów z okolic. To wszystko działo się na moich oczach. Widziało się rozstrzeliwanych ludzi, słyszało, patrzyło na znajomych... To rzeczy, o których niechętnie się rozmawia, ale które trudno zapomnieć. Tym bardziej, że wywodziłem się z nurtu antysemickiego: „Nie kupuj u Żyda!”, „Bij Żyda!”. Tak było.

- Pan też bił?
- Byłem buntowniczy. Rok przed wojną przeniesiono mnie do szkoły żeńskiej, bo w swojej biłem się z kim popadło. W lesie były bitwy na kamienie i kije pomiędzy chłopcami „czerwonymi” i „białymi”. Dzisiaj to bardzo trudne do zrozumienia, jak wygląda wojna. Bomby walające się na ulicach, pełno amunicji, broni, powszechna umiejętność posługiwania się nią. Albo opuszczony czołg, a w nim trup, którego trzeba było wyciągnąć, żeby do niego wejść. Ciągłe przygody, a ja byłem szefem wszystkich burd i awantur. Podstawówki w ogóle nie skończyłem. Ale po przemiale wojny zmieniłem spojrzenie. Teraz, jak słyszę jakiegoś antysemitę, to nie mogę się nadziwić, jak człowiek światły może takie poglądy wygłaszać. Ale ja też taki byłem. Podczas wojny mogłem robić wszystko, co chciałem. Nikt nie był w stanie mnie utemperować. Wszyscy pili, to ja też, zacząłem, jak miałem 14 lat.

- Kiedy przyszło „otrzeźwienie”?
- To trwało jakieś 4 lata. Sport mnie wyprostował. W liceum w Bytomiu nauczycielem wf był Józef Kurek. Bezinteresowny, uczciwy, ufał ludziom. I wszyscy go szanowali. Potrafił namówić chłopców, żeby ferie świąteczne spędzić w nieogrzewanej sali gimnastycznej i robić siatki druciane w oknach. Raz złożył skrzynię do skoku i zapytał, kto pierwszy przez nią przeskoczy. Zgłosiłem się. Upadłem, rozwaliłem głowę, krew, panika. Po chwili znów pytanie: „kto przeskoczy?”. I znowu ja, z bandażem na głowie. Tym razem się udało.

- Jak z rodziną trafiliście na Śląsk?
- Przewieźli nas ruscy „przyjaciele” w otwartym wagonie. Wysiedliśmy w Bytomiu, bo cały czas się mówiło, że zaraz będziemy wracać do Łucka, to po co jechać dalej? Rodzice znaleźli opuszczony dom, na ulicy Didura. Najnowszy poniemiecki, z 1937 roku. Parter był zdemolowany przez krasnoarmiejców, więc ulokowaliśmy się na ładniejszym piętrze. Ale szybko przybył jakiś dygnitarz, napisał sobie na drzwiach kartkę i w ciągu jednego dnia z tego piętra nas wyrzucił. Wróciliśmy na parter.

- Bez podstawówki skończył pan studia?
- Poszedłem do liceum, choć nic nie umiałem. Jak je skończyłem – nie wiadomo. Potem nie przyjęli mnie na Akademię Medyczną, bo znalazły się dokumenty, że ojciec był w AK. Ale w wojsku uprosiłem szefów, żeby zdawać egzaminy w Białymstoku. A tam moich „papierów” nie było. Zdałem egzamin. Armia musiała mnie zwolnić na studia. Następnie przeniosłem się do Zabrza Rokitnicy.

- Uprawiał pan lekkoatletykę?
- Biegałem średnie dystanse, ale już w wieku 30 lat byłem trenerem kadry skoku wzwyż u Jana Mulaka. To był człowiek, który mnie ukształtował. Był moim mentorem przez całe niemal życie. Radykalny w postawie i poglądach politycznych, do końca uczciwy. Wspaniały wykładowca. Swoją wiedzą potrafił zjednywać sobie ludzi. Mistrz integracji. Na obozie każda grupa szkoleniowa musiała przygotować jeden wieczorek dla wszystkich, a każdy trener – jeden temat szkoleniowy dla trenerów z innych grup. A ja - młody szczawik w tym towarzystwie. Nogi mi drżały. Trenerem byłem do 1975 roku. Kończyłem w AZS Rokitnica, gdzie stworzyłem sekcję lekkoatletyczną.

- I trafił pan do siatkówki?
- Aleksander Skiba został po Hubercie Wagnerze trenerem kadry. I zaprosił mnie na zgrupowanie do Zakopanego. Ja tam przyjechałem, ale zobaczyłem spaloną ziemię. I uciekłem. Nie miałem żadnej szansy. Ale Skiba został trenerem Płomienia. I zdobyliśmy Puchar Europy.

- Pana „konikiem” jest szybkość. Dlaczego ona jest tak ważna?
- Bo szybkość czyni różnicę. Załóżmy, że piłkarsko jesteśmy na równym poziomie, ale ja jestem od pana szybszy - to na przestrzeni 5-6 metrów zdobywam przewagę, która wystarcza mi, by wcześniej włożyć nogę, głowę, łokieć, zablokować się, zasłonić. Tą zasadą cechuje się każdy dobry klub, łącznie z Barceloną. Ale najlepszy obecnie dorobek treningowy, szkoleniowy, metodyczny mają Francuzi. Wystarczy popatrzeć na ich gry zespołowe. Za dwa, trzy lata będą rządzić światowym tenisem. Rok temu w Australian Open mieli 18 zawodników. Osiemnastu! To efekt systemu myślenia i szkolenia, którym i ja się posługuję od 20 lat. U nas, niestety, dominuje patrzenie przez pryzmat wytrzymałości. A to jest wróg siły i szybkości.

- Skąd pan czerpie tę wiedzę?
- Mam pacjenta, od którego nie biorę pieniędzy. Ale gdy jedzie do Stanów Zjednoczonych, to przywozi mi 50 kilo książek. Trenerzy, z którymi współpracuję, tłumaczą je i wyciągają z nich to, co ważne. Syn Tomasz, specjalista diagnostyki medycznej, tłumaczy wiele rzeczy z internetu. Oczywiście większości z nich nigdy nie wykorzystam. Polski sport leży odłogiem. To całe mówienie o sukcesach... To są przypadki, loteria. Talent niebywały się zdarzy. Ale nie ma żadnego systemu.

- W kraju dominuje jednak przekonanie o „wspaniałej polskiej myśli szkoleniowej”...
- Ale u nas nie ma żadnego programu szkolenia trenerów! Kończy pan studia i już, koniec. Potem jest pan skazany na samego siebie. Jakby pan wziął dwie książki i nauczył się ich na pamięć, to będzie pan wiedział tyle samo, ile człowiek z tytułem profesora. Jeżeli ma pan jeszcze sympatyczny wyraz twarzy i zdolność łatwego mówienia, to zostanie pan wybitnym fachowcem. Ma pan wiedzę wyuczoną, ale nigdy jej nie stosował. Między wiedzą a praktyką jest zaś ogromna droga, którą trzeba przejść i sprawdzić, czy to wszystko działa, tam, na końcu. Jak działa – to jest największa sztuka.

- U pana najczęściej „działa”?
- Sport drużynowy nie jest tak wymierny. Łatwiej o ocenę pracy z jednostką. Dochodzi jeszcze jeden element – błyskawiczny rozwój nauki, który powoduje, że wszystko wywraca się do góry nogami w ciągu dekady. W medycynie, jeżeli wybitny fachowiec przez pięć lat nie idzie z duchem postępu, to wypada, nie ma go. I osiada na posadkach – to tu, to tam, gdzie zapłacą. Trener, który się nie rozwija, też zakotwiczy raz tu, drugi raz tam. Bo u nas trenuje się tak, jak trenowało się 30-40 lat temu. I odpowiedź o stan polskiego futbolu robi się prosta. A nasza mentalność nie pozwala się uczyć. Wie pan jak wyglądają słynne wyjazdy na szkolenia do Warszawy?

- ???
- Jeden trener mówi: „Co oni tam pieprzą, przecież ja to wszystko wiem”; drugi: „A co ten facet zrobił w życiu, że on nas tu będzie pouczał?”; a trzeci na to: „Stary, chodźmy się napić”...





Wielkoszyński: Z Orestem zaczęło się od milczenia

Człowiekowi, z którym miał pracować, Lenczyk chciał udowodnić, że niewiele umie. I w rozmowie ze mną tak się zachowywał. Od słowa do słowa padło zdanie: "No to może tu pan przestać bywać" - wspomina doktor Jerzy Wielkoszyński.

Wczoraj opublikowaliśmy pierwszą część wywiadu, z doktorem Jerzym Wielkoszyńskim, współtwórcą sukcesów wielu sportowców, zarówno w dyscyplinach indywidualnych, jak i zespołowych. Dziś część druga.

- Dlaczego Kuba Błaszczykowski, pana częsty gość, jest tak podatny na kontuzje?

- Szybcy piłkarze zawsze będą na nie narażeni. Szybkość wywołuje agresję u przeciwnika. A w takim wypadku bardzo łatwo o urazy mięśniowe. Przy większej indywidualizacji treningu można by to niebezpieczeństwo zniwelować, ale na Zachodzie mecz pogania mecz, musisz grać, najwyżej nogę urwiesz... Kuba to świadomy zawodnik, o wiele rzeczy dba, sam się pilnuje, ale na wszystko nie ma wpływu.

- Kiedyś pana „podopiecznym” był Marek Citko. Dlaczego się zmarnował?

- To przykład, jak w życiu ważne jest szczęście trafić na kogoś, kto pomoże. Ale to rzadkie. Byłem z Markiem mocno związany, szkoda, że niewiele mu to pomogło. Nie był piłkarzem szybkim, ale wszystko umiał, był przy tym nieprawdopodobnie wydolny, mógłby na przykład uprawiać kolarstwo. Zdrowy, rzetelny, uczciwy, porządny człowiek. Po kontuzji miał aż trzy zabiegi. Długo trwało, zanim doprowadziłem go do pełnej sprawności i dość dobrej szybkości, takiej, jaką dziś ma niewielu. Ale trafił na trenera, który wybił mu z głowy robienie szybkości. Po kilku miesiącach Marek przyjechał do mnie, zrobił test. To była katastrofa. No i to był koniec. Gdy nasze drogi znów się zeszły w Polonii Warszawa u Fornalika, był już trochę zgorzkniałym człowiekiem.

- Po jakim czasie jest pan w stanie stwierdzić, że piłkarz jest szybki, bądź ma potencjał?

- Piłkarz to atleta – powinien umieć wysoko skoczyć, szybko pobiec, być gibkim i sprawnym. Mieć rękę silną, nie tylko nogi, a reszta wątła jak u dzieciaka – żeby przytrzymać, przepchnąć się. Oczywiście to wszystko oprócz umiejętności czysto piłkarskich. Na rynku plącze się pełno piłkarzy, którzy potrafią się poruszać i strzelają bramki, ale tak naprawdę nie powinni uprawiać sportu. Jak trener współpracujący ze mną mówi: „kupujemy go”, dla mnie to hasło, że on musi u mnie przejść badania. Po jednym dniu, góra dwóch, oddzwaniam, żebyśmy sobie dali spokój.

- No właśnie. Mówi się, że w kwestii transferów ma pan więcej do powiedzenia w Cracovii niż Orest Lenczyk i prezes Janusz Filipiak.

- To uproszczenie. Ja nie decyduję. Ja daję sugestie. A decydują profesor z trenerem. W Bełchatowie przez rok pracy średnio testowaliśmy 70-80 zawodników. Z czego wybierałem sobie czterech. Nie wiedziałem, czy oni potrafią grać w piłkę. Uważałem, że mogą bardzo dobrze grać ze względu na swoją fizjologię. Byli szybcy, wydolni, sprawni, wytrzymali. A trener decydował, czy mogą mu się przydać do drużyny. I w ten sposób wyławiani byli Matusiak, Garguła, Boguski, Nowak, Kowalczyk – zawodnicy, o których nikt wcześniej nie słyszał, nie wiadomo skąd się wzięli, a którzy trafili do reprezentacji.

- A zdarza się, że piłkarz, który u pana wypada fatalnie, jakoś sobie radzi?

- Mnóstwo takich jest. Niektórzy mają po prostu duże zdolności ruchowe. I jeżeli mają jeszcze jedną cechę - szybkość, to będą czołowymi w kraju. Ale na Zachodzie szybko zginą. Bo nie mają np. wrodzonej wydolności. Tam się nikt nie patyczkuje. Tam trzeba drwali.

- To wyjaśnienie niepowodzenia we Włoszech i Holandii Matusiaka?

- Nie, Matusiak stracił tylko szybkość, on jest tak wydolny, że nikt mu krzywdy nie zrobi. Bardzo dużo umie piłkarsko, ale obdarzony jest przeciętną szybkością, której brakuje, by te umiejętności sprzedać. W Bełchatowie się go pieściło, ale na Zachód pojechał strzelać bramki i nikt nie zajmował się tam szczegółami. Co innego Tomek Frankowski – ciężkie „bycie” na Zachodzie odebrało mu świeżość, było wieczne zmęczenie. To był jeden z najszybszych piłkarzy w Polsce, wspaniały technik. A tam na to inaczej się patrzy, wszyscy muszą trenować i trening wytrzymywać. Jak nie podołasz, to nie wystawiają do składu, a potem lądujesz na trybunach.

- Wyklucza pan używki? Jak piłkarz pali bądź pije, to pan daje sobie spokój?

- Wykluczam wszystko, co nie służy najwyższemu wyczynowi. W Polsce nie ma jednak konkurencji i jak ktoś jest utalentowany, to pozwalają mu na wszystko, byle grał, bo nie ma pieniędzy na następnego. Ale takiemu człowiekowi można stosunkowo łatwo pomóc - jeżeli jest inteligentny i trafi na kogoś, kto będzie dla niego autorytetem.

- Na przykład Orest Lenczyk?

- W Bełchatowie zrodziło się coś z niczego. Powstała grupa, która bezwzględnie ufała Lenczykowi i mnie. I nigdy nie było problemów. Ale myśmy wzajemnie budowali swój autorytet w grupie. Lenczyk nigdy nie powiedział o mnie źle, ja też o nim nie mogłem. To rzutowało na świadomość zawodników. Na Radzie Nadzorczej przekonywali mnie, że w drużynie nie stronią od alkoholu, są leniwi. A ja im na to, że to jest drużyna, z jaką jeszcze nie pracowałem, że wszystko robią, co się z nimi ustali, że można im zaufać, wierzyć. Ale zaczyna się od tego, że to trenerzy nigdy nie powinni przyjść pijani na trening.

- Naprawdę są tacy?

- Topowi trenerzy polscy...

- Jak zaczęła się współpraca z Lenczykiem?

- Lenczyk wrócił z USA, gdzie pracował fizycznie i wylądował w Chorzowie na Cichej. Ja miałem już za sobą pracę w Szombierkach u Huberta Kostki, gdy zdobywał mistrzostwo, i etap z kadrą przed mundialem w Hiszpanii. Człowiekowi, z którym miał pracować, Lenczyk chciał udowodnić, że niewiele umie. I w rozmowie ze mną tak się zachowywał. Było niewiele czasu do startu sezonu, a badania, które zrobiłem wykazały, że zespół jest w nie najlepszym stanie. No to Lenczyk na mnie: „Jak ja mogę tak powiedzieć? Czy ja się na tym znam?” Od słowa do słowa padło zdanie: „No to może tu pan przestać bywać”. Zapadła cisza. Siedzieliśmy tak w milczeniu kilka minut, w trójkę, bo był jeszcze ówczesny wiceprezes, Bugdoł. W końcu Lenczyk powiedział: „To ja teraz pana przepraszam, możemy rozpocząć dalszą pracę.”

- I ruszyło?

- Coś tam trzeba było zmienić w przygotowaniach i sprzyjało nam szczęście, bo była zaraz dłuższa przerwa na reprezentację. Przegraliśmy mecz z Wisłą, ale potem nastąpiła piękna jesień Ruchu, wszystko zaczął wygrywać. I nie było już ataków na mnie, były rozmowy. Od tego czasu idę do przodu, co kilka lat modyfikuję, poprawiam, a Lenczyk idzie tym samym torem, rozumiemy się. I zawsze chce, żebym był obok.

- Macie do siebie bezgraniczne zaufanie?

- Nasza nić sympatii nie opiera się o wódkę czy o pieniądze, tylko bazuje na tym, że coś nam się udaje, choć inni się z nas śmieją. To nie wyklucza, że może być niezgoda między nami co do pewnych kwestii, mogę być niezadowolony, że trener nie wziął pod uwagę moich zaleceń. To normalne. Poza tym nie jesteśmy genialni. Nikt do końca świata nie wymyśli recepty na bardzo dobre leczenie i nikt nie ma gwarancji na bezbłędny trening. Człowiek jest nieskończony w swoich wartościach, na trzydziestu ludzi każdy jest inny i w związku z tym problemy są wieczne, często nierozwiązywalne. Są książki, internet, masa wiedzy, którą można posiąść, ale to jest fragment. To trzeba jeszcze przełożyć na zawodnika, a do tego przekonać go, żeby pewne rzeczy chciał robić sam.




Wielkoszyński: Czasem jestem niesympatyczny

Bez porażek nie ma sukcesów. To jest współczesna idea rozwoju - im więcej porażek, tym większy sukces może być. Zawodnikom niczego nie obiecuję. Mówię, że celem jest sukces, ale po drodze może się okazać, że idziemy nie tą drogą, którą potrzeba i zdarzy się klęska.

Dziś ostatnia część wywiadu, z doktorem Jerzym Wielkoszyńskim, współtwórcą sukcesów wielu sportowców, zarówno w dyscyplinach indywidualnych, jak i zespołowych.

- Po wynikach w rundzie jesiennej widać, że w Ruchu Chorzów są piłkarze, którzy dali się przekonać do pana metod?

- Często do mnie przyjeżdżał Andrzej Niedzielan. Jest szybki i wydolny zarazem, co się rzadko zdarza. Gdyby pod koniec rundy nie był chory, to Ruch miałby o kilka punktów więcej. W takiej poukładanej, ale wąskiej kadrowo drużynie brak jednego, najmniejszego ogniwa – a Niedzielan nie był przecież najmniejszym – powoduje dziurę, której nie ma jak załatać. Wystarczyła jedna rozmowa, byśmy się zrozumieli. No i konieczna była aprobata Waldemara Fornalika. Muszę się zorientować, co sobą reprezentuje piłkarz - mogę przecież trafić na „geniusza”, który nic nie rozumie. Jak ja widzę, że po dziesięciu minutach jednemu oczka uciekają, bo nie wie, o czym mówię, a drugi mi zasypia – to nie widzę dalszej współpracy.

- To naprawdę takie trudne, o czym mu pan mówi?

- Tak. Bo to wszystko godzi w wiedzę zawodnika, która jest sumą wiedzy jego wszystkich poprzednich trenerów. A to jest kompletnie co innego od tego, co ja mówię. Jeżeli jest inteligentny, to szybko chwyta. A jeżeli nie – to są opory i wtedy drogi nasze się rozchodzą, albo są obok.

- To duży wysiłek przekonać ich do ciężkiej pracy?

- Jaka ciężka praca!? Inna praca. „Ciężka praca” to kolejne fałszywe pojęcie, które kojarzy się ludziom z wielkością, a nie jakością. Jak ktoś trenuje godzinę, to zaraz znaczy, że nic nie robi. A jak trenuje cztery razy dziennie po dwie godziny, to od razu: „jacy oni mocni, jak oni będą grali!”. Ale człowiek trenujący cztery razy dziennie nie ma czasu wypocząć. A fragment wypoczynku jest podstawowym elementem adaptacji organizmu, przystosowania się do pracy. Jak zmęczenie narasta, to w końcu przychodzi tzw. „wielkie zmęczenie” i gubi się elementy siły i szybkości. To koniec dobrego grania. Ale skąd piłkarz ma to wiedzieć, jak go od zawsze gonili jak psa?

- Skąd tak dobra postawa „Niebieskich” jesienią?

- Mówi się, że Ruch to dobra drużyna. Ale jaka to drużyna w porównaniu z Wisłą? Wisła może by chciała teraz z Chorzowa ze dwóch, trzech zawodników. Ale rok temu żadnego nie chciała! A oni przecież w rok nie nauczyli się tak dobrze grać. Ruch ma u mnie cały segregator rocznych badań. Dziennikarz operuje schematami, które kaleczą wyobraźnię. Jak usłyszy krzyk w szatni, to pisze o „męskiej rozmowie”. Albo że zespół przegrał, bo piłkarzom się nie chciało, albo nie mieli motywacji. To są bzdury! Przecież ktoś tych piłkarzy przygotował, a oni grają tak, jak zostali przygotowani. W Ruchu pracowała na to cała grupa szkoleniowa z trenerem Fornalikiem, jego bratem Tomaszem, Ryszardem Kołodziejczykiem i Leszkiem Dyją.

- A jaką pan ma motywację?

- Jestem niezależny, mogę za darmo pracować. Mam jeszcze siły i energię, i czerpię z pracy przyjemność. Co zmusza trenerów, którzy może chcieliby pójść inną drogą, do przyjmowania mojego stylu. Robota powinna być pasją. Marek Wleciałowski dzwoni do mnie po 21.00, że wraca z Krakowa i chciałby zajrzeć na chwilę. I przyjeżdża o 23.00. I rozmawiamy. Jak mam młodego trenera, chcę mieć wpływ na rozwój jego osobowości. Ale ja nie jestem jego ojcem, nie płacę mu, więc on nie musi mnie słuchać.

- To jak pan dobiera „swoich”?

- Jestem coraz starszy, coraz więcej wiem i szukam już łatwizny. To znaczy szukam trenera i miejsca, które dają mi teoretyczną szansę na sukces. Jak znajdę młodego, inteligentnego, skromnego człowieka, pełnego entuzjazmu, to dużo można z nim zrobić. Generalnie trener, który nie był wielkim piłkarzem, jest ciekawszy, bo jego sportowe motywacje nie są spełnione. Lenczyk, Wleciałowski, Fornalikowie. Ja ich znam po 20-30 lat. Nasze drogi nigdy do końca się nie rozejdą, choć oni wiedzą, jak nieraz ciężko ze mną wytrzymać.

- Z panem?

- A tak. Bo ja czasem niesympatyczny jestem. Co innego pogadać sobie z panem, ale pan sobie zaraz pójdzie, a co innego, jak trzeba kogoś nadepnąć, popchnąć, komuś udowodnić, że to nie jest tak, że trzeba wziąć się do roboty, coś napisać, opracować.

- Jest przyjaźń między wami?

- Mogę na nich liczyć w każdej sytuacji i oni na mnie też. To jest oczywiste, choć niepisane. Przecież oni mogą uznać, że na przykład to przeze mnie stracili pracę, bo wykonywali moje sugestie, które gdzieś tam się nie sprawdziły. Weryfikacja następuje po wynikach. Moi trenerzy prowadzą pełny zapis każdego treningu, którego wydruk otrzymuję, z czego powstaje precyzyjne sprawozdanie. I potem możemy je porównać, np. z raportami innych trenerów. To bardzo ciekawy materiał. Bo jeżeli jeden z nich coś sknoci, to łatwiej sprawdzić, gdzie leży błąd, dlaczego nie ma wyników. To wszystko wymaga ogromnej pracy, a ja uwielbiam takich pracusiów.

- Kto jeszcze na przykład?

- Marek Zub. Był krótko na ławce w Widzewie, jak zaczęło się tam wszystko walić. Poszedł w dyrektory, chce jednak być trenerem. To bardzo chłonny człowiek. Grając we Francji, nauczył się jednego języka, potem następnego. Z drugiej strony taki Kaziu Węgrzyn byłby doskonałym trenerem, gdyby tylko chciał. Szalenie inteligentny, wspaniały człowiek, pierwszy uczciwy, o ogromnej wiedzy praktycznej. Nie przepił zarobionych pieniędzy, nie przegrał w żadnym kasynie. Wykorzystał karierę, żeby się zabezpieczyć finansowo. Przekonuję go, że świetnie by się sprawdził, ale on mi na to, że ma dosyć przez tyle lat paprania się w tym gównie.

- Miał pan porażki?

- Phi! Mnóstwo! Bez porażek nie ma sukcesów. To jest współczesna idea rozwoju – im więcej porażek, tym większy sukces może być. Zawodnikom niczego nie obiecuję. Mówię, że celem jest sukces, ale po drodze może się okazać, że idziemy nie tą drogą, którą potrzeba i zdarzy się klęska. A za tę klęskę i wy, i trener, i ja – taką samą ponosimy odpowiedzialność.

- A zdarzyła się klęska, że do dziś nie wie pan, jak do niej doszło?

- Nie. Zawsze staram się dotrzeć przy pomocy trenerów do przyczyny; po porażce uzmysłowić sobie, w czym ona leży. Nieraz po czasie. Nie jest tak, że wyrzucają nas z pracy, a my jesteśmy czyści i niewinni.

- Bilans sukcesów i porażek jest na zero?

- Za dużo lat żyję i pcham się do przodu, żeby uważać, że jestem na zero! Bilans jest na plus. Choć ja nie żyję historią. Jestem już tak stary, że mnie się to wszystko zlewa, spłaszcza. Nie pamiętam dat, okresów. Pamiętam zawodników i trenerów.

- Dorobił się pan na pracy w sporcie?

- Teraz nie narzekam, ale pieniądze nigdy nie były najważniejsze. W poprzednim roku byłem jedną nogą na tamtym świecie. Ktoś mnie uratował, zorganizował operację w prywatnym szpitalu. Zabieg trwał 7,5 godziny. Tego dziś po mnie nie widać. Jak będę w potrzebie, wykonam jeden telefon, i będą zadowoleni, że mogą mi pomóc. Mam taką teorię, że w życiu dobre rzeczy robiłem i teraz do mnie wracają.
Mój głos rozsądku, wszyscy spuszczali wzrok:

https://ibb.co/0tL0xPD

https://www.youtube.com/watch?v=eix_F8y4S5U

pedro1920
Posty: 175
Rejestracja: 27 maja 2006, o 11:31
Lokalizacja: Cicha 6
Kontakt:

Re: Sezon 2009/10

#3389 Post autor: pedro1920 » 9 cze 2010, o 23:37

oby takich ludzi bylo wieciej . Szkoda ze juz nikt od niego sie nie nauczy tego fachu (spojrzenia na sport i trenowania)

Awatar użytkownika
Scypion
Wspiera "Wielki Ruch"
Wspiera "Wielki Ruch"
Posty: 8038
Rejestracja: 20 sie 2003, o 17:57

Re: Sezon 2009/10

#3390 Post autor: Scypion » 10 cze 2010, o 09:00

Lenczyk przyjechal z Stanow gdzie robil fizycznie do Ruchu to my dalismy mu szanse powrotu do pilki, a tak sie kanalia odwdziecza...

Zablokowany

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Google [Bot] i 60 gości